Albo
inaczej – lepiej porzucać czy być porzucanym? Spróbowałem
jednego i drugiego. I wiem już – ból może być dobrym
nauczycielem. Dla mnie był.
Dawno,
dawno temu leżałem na skale nad morzem Śródziemnym, wiał silny
wiatr, fala obywała mi stopy, a ja rozpaczliwie płakałem. To był
najpotężniejszy płacz mojego życia. Wstrząsał całym ciałem,
wypruwał wnętrzności. Był jak morze, zabierał mnie całego. Był
jak fala, która zmywa. Gdy się cofa, zostaje mokra, jasna skała,
czysty, delikatny piasek.
Co
robiłem na południu Hiszpanii? Opłakiwałem miłość, którą
straciłem, opłakiwałem całe życie. Jak się tam znalazłem? Gdy
kobieta, którą kochałem, nagle oznajmiła, że odchodzi,
spakowałem plecak i ruszyłem w Pireneje. Zamknięty w autobusie
przez kilkanaście godzin smażyłem się w ogniu własnego żalu,
złości, bezradności. Nie mogłem o niczym innym myśleć, wciąż
obracałem w głowie naszą ostatnią rozmowy. Przypominałem sobie
słowa, gesty, snułem domysły. Wykrzykiwałem w myślach frazy,
których nie wypowiedziałem. Wymyślałem zaklęcia, przekleństwa i
racjonalne fantazje. Byłem chory z rozpaczy.
![]() |
Pixels |
Rozbiłem
namiot w górach. Chodziłem po lesie i waliłem suchymi konarami w
pnie drzew. Wykrzykiwałem słowa wściekłości, a zaraz potem
płakałem z żalu. Moje emocje fikały kozła. A ja razem z nimi.
Tak, rzucałem się na leśny mech w poszukiwaniu ukojenia. Kopałem
piętami w ściółkę leśną i straszyłem zwierzęta charcząc do
hiszpańskiego nieba. Jeżeli wierzyć naukowcom, że miłość to
koktajl substancji podobnych do kokainy i heroiny wstrzykniętych
wprost do mózgu, to ja byłem na odwyku. Błąkałem się po
Pirenejach, próbując poradzić sobie z brakiem narkotyku. Tak
trafiłem nad morski brzeg, gdzie pobłogosławił mnie płacz. Był
jak mokry okład na moją rozpaloną duszę. Niósł ulgę.
*
Teraz
cofnijmy się w bardziej w przeszłość. Kilka lat wcześniej byłem
tym, który porzuca. Któregoś dnia spakowałem plecak i odszedłem
od żony. Zamieszkałem u kumpla i cieszyłem się odzyskaną
wolnością. Wiodłem radosne życie kawalera, sprawy z rozbitego
małżeństwa pozostały niezałatwione. Wypłynęły w kolejnym
związku. Gdy chciałem stworzyć trwałą relację, wszystko zaczęło
się sypać. Aż wylądowałem na skale nad Morzem Śródziemnym.
*
Płakać
nauczyłem się na terapii. Bez tej umiejętności płacz na skale
nad brzegiem morza nie byłby tak ożywczy. Wypłakałem całe życie.
Wypłakałem te chwile, kiedy mnie krzywdzono. I te chwile, kiedy ja
zadawałem ból. Przeprosiłem, kogo miałem przeprosić. I
wybaczyłem tym, którym dane mi było wybaczyć. Gdy skończyłem
płakać, byłem wyczerpany, jak po dniówce w kamieniołomach.
*
To
był przełomowy moment mego życia. Doszedłem do dna swojego bólu.
Fala płaczu wymyła muł przeszłości. Wróciłem do Polski
odmieniony. Słaby, ale czysty. Kolejne lata były latami rozwoju.
Powolnego i uważnego budowania wewnętrznej mocy.
*
Gdyby
miał porównywać obie sytuacje – tę, w której porzucałem i tę,
w której zostałem porzucony – bez wahania wskazałbym tę drugą
jako „lepszą”. Dlaczego? Gdy odszedłem od żony, było to
wydarzenie poruszające, było tam wiele uwalniających emocji, ale
przemiana zatrzymała się wpół drogi. Dopiero, gdy sam zaznałem
goryczy i dramatu porzuconego – ból dokonał przemiany. Dojrzałem.
Tam, nad brzegiem Morza Śródziemnego jakaś część mnie umarła.
Opłakałem ją i zrobiło się miejsce na nowe życie. Na pewno nie
pozbawione bólu i problemów. Ale więcej w nim świadomości.
Dlatego nie potępiam w czambuł zdrady i porzucenia. Mogą być tym
ogniem, który wypala glinianą skorupę – tworząc piękną,
delikatną porcelanę!
*
Jeżeli
mierzysz się z bólem zdrady lub rozstania – zapraszam na warsztat:
„Zdrada. Rozstanie. I co dalej?”. Razem z Justyną
Masellą-Praszyńską, z którą tworzymy wieloletni związek,
postaramy się pomóc Ci zająć się Twoimi emocjami. I znaleźć
sens Twojego dramatu. Kryzys jest zawsze szansą. Od każdego i
każdej z nas zależy, jak go wykorzystamy.
Roman
Praszyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz